Kiedy otwarłam oczy, zobaczyłam pola słoneczników. Ogromne połacie żółtych kwiatów w świetle porannego słońca. Bolało mnie wszystko. Całą noc spędziłam na fotelu od przejścia, walcząc z niespokojnym snem obok nieznajomej dziewczyny, której głowa opadała na moje ramię. Dopiero nad ranem, w Sztrasburgu część osób zmieniła autokar. Dziewczyna spotkała swoją znajomą i się przesiadła, a ja w końcu mogłam spróbować zasnąć. Przynajmniej na te ostatnie dwie godziny jazdy. I po krótkiej drzemce zobaczyłam pola słoneczników. Były naprawdę piękne. Serce zaczęło mi szybciej bić.
Na wstępie kilka faktów. Jechałam do chłopaka. Był w Nancy na Erasmusie. Nie widzieliśmy się od kilku miesięcy. Szczerze mówiąc byłam wtedy ignorantką. Nie wiedziałam gdzie dokładnie jadę (oczywiście, znałam nazwę miasta, przecież kupiłam bilet na autokar). Nie znałam francuskiego (a mój angielski do rewelacyjnych nie należał). I nigdy nie marzyłam o podróży do Francji. Francja była dla mnie tylko państwem na trasie do Wielkiej Brytanii.
A jednak zachwycił mnie widok tych pól słoneczników. Coś zaiskrzyło.
Nancy przywitało mnie piękną pogodą. Chłopak już na mnie czekał. Kierowca pomógł mi wyciągnąć moją ogromną walizkę (no co? przyjechałam na 10 dni, musiałam zabrać pół szafy!). I zaczęła się moja francuska przygoda.

Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to tramwaje. Na oponach – jak autobus! Z pantografami. I z bolcem, który wchodził w pojedynczą szynę, ciągnącą się na trasie wzdłuż ulicy. Elektryczne pojazdy, które – w razie potrzeby – chowały bolec, składały pantograf, uruchamiały silnik disel’a i omijały przeszkodę. Genialne! Dla osoby, w której kraju spadające liście powodowały paraliż komunikacyjny na trasie tramwajów, takie rozwiązanie było czymś fascynującym.

Akademik, w którym miałam zamieszkać przez następne 10 dni z zewnątrz wyglądał… jak akademik. Pokoje malutkie (miałam wrażenie, że po ustawieniu mojej walizki, zostało bardzo mało miejsca) z łóżkiem, biurkiem, szafą i umywalką. Toaleta i prysznice na korytarzu. Kuchnia na ostatnim piętrze. Warunki typowe dla studentów? Dla tych biednych – tak. Na studentów pochodzących z bogatszych krajów czekały akademiki kilka ulic dalej, gdzie każdy pokój przypominał bardziej kawalerkę, z aneksem kuchennym i prywatną łazienką. Ale kosztował miesięcznie tyle, ile student z Polski otrzymywał kieszonkowego w ramach programu. Ale przecież student z Polski doskonale odnajdzie się w takich warunkach, jest do tego po prostu przyzwyczajony.
Na pierwszy rzut poszła wycieczka nad rzekę Meurthe w pobliżu stadionu Stade Marcel Picot. Miasto przypominało mi bardziej nadmorską miejscowość, pełną żaglówek i jachtów niż metropolię w centrum kraju. Po ludziach nie było widać pośpiechu. Wszyscy byli uśmiechnięci, życzliwi. Atmosfera miasta na mnie również wpłynęła. Czas zwolnił, problemy znikały.
Po południu zostałam zaproszona na lampkę wina w okolicy placu Stanisława.

Sam plac Stanisława to nie tylko pomnik. W narożnikach placu znajdują się kute, pozłacane bramy z fontannami Neptuna i Amfitryty. Same płyty chodnikowe przykuwają uwagę. W słoneczny dzień nie sposób przejść po placu bez mrużenia oczu. One są tak jasne, tak czyste. Przy placu znajduje się również barokowo-klasycystyczny budynek ratusza miejskiego. Oczywiście, plac jest miejscem spotkań. Ludzie umawiają się pod pomnikiem Stanisława, a później rozsiadają się przy stolikach kafejek i restauracji. Plac tętni życiem.
Na północ od Placu Stanisława znajduje się Place de la Carriere z deptakiem, po którym jeździ wycieczkowa kolejka, równo przystrzyżonymi drzewkami (korony są idealnie prostokątne i ciągną się równolegle po obu stronach placu). Na końcu znajduje się Pałac Gubernatora (Palais du Gouvernement) – klasyczny dwór z XVIII w. Skręcając w lewo dochodzimy do Bazyliki Saint-Epvre i niewielkiego ronda, przy którym znajduje się kawiarnia Pinnochio. To właśnie tam spędziliśmy popołudnie. Przy lampce wina, pochłonięci rozmową i chłonący klimat miasta.
